To przydarza mi się właściwie co roku, a już na pewno co sezon. Wraz ze zmieniającą się pogodą, moja skóra wariuje. Rezultat? Totalne przesuszenie połączone z trądzikiem, który pojawia się i znika siejąc dodatkowe spustoszenie na mojej twarzy. Macie podobny problem? Jeśli tak, to dziś kilka moich sprawdzonych i ulubionych kosmetyków do pielęgnacji suchej skóry. Być może znajdziecie tu coś dla siebie?
O problemach ze ściągnięta i przesuszoną skórą pisałam już jakiś czas temu, przy okazji postu dot. marki Phenomé. W tej kwestii na szczęście trochę się zmieniło, mimo tego, że mój styl życia jest dla skóry prawdziwym wyzwaniem (za mało dobrego snu, za dużo stresu). O ile z przesuszeniem i atopią radzę sobie całkiem nieźle (chociaż nadal daleko mi do ideału), o tyle trądzik jest moją prawdziwą zmorą. Czasy bycia nastolatką już dawno minęły, ale moja skóra zdaje się nigdy nie dorastać. Na poniższym kolażu znajdziecie te kosmetyki do cery suchej, które rzeczywiście używam, które sprawdziły się w kontakcie z moja wymagającą skórą i do których wracam, i wrócę jeszcze nie raz. Nie ma ich wiele, ale to dlatego, że mimo sympatii do wielu marek, większość z produktów po prostu się nie sprawdziło. Od razu wolę uprzedzić, post nie jest sponsorowany. Nawet jeśli część z tych kosmetyków dostałam (bez żadnych zobowiązań), absolutnie nie wpływa to – w jakimkolwiek stopniu – na moją opinię.
Phenomé Non-drying cleansing foam – pianka do mycia twarzy. To jeden z tych produktów, o których wspominałam już w poście o sklepie marki w warszawskiej Galerii Mokotów. Pianka ma niezwykle delikatną konsystencję, nie pieni się (to ze względu na naturalne składniki), ale bardzo dokładnie myje i faktycznie nie wysusza skóry. Nie zrozumcie mnie źle, to nie znaczy, że po jej zastosowaniu mam skórę niczym pupcia niemowlaka (twarda, miejska woda w ogóle na to nie pozwala), ale dzięki niej nie czuję ściągnięcia i pieczenia. Po umyciu twarzy mogę poczekać trochę dłużej z nałożeniem kremu (czego absolutnie nie znoszę), więc dla mnie to duży plus. Jeśli chodzi o składniki: tonizujący ekstrakt z kasztanowca, nawilżający sok aloesowy, ekstrakty z owoców liczi, goi i granatu, a przede wszystkim woda różana. Ta ostatnia – pozyskiwana z marokańskiej Rosa centyfolia – jest idealna do skóry zmęczonej i podrażnionej. Wygładza i nawilża, przywracając naturalną równowagę. I co najważniejsze dla mnie – łagodzi zmiany trądzikowe. Opakowanie jest poręczne, a kosmetyk wydajny (od kwietnia zużyłam niespełna 1/3 opakowania!).
Phenomé Hypoallergenic mom & baby cream – mój absolutny hit, jeden z najlepszych kremów, jakie dane mi było używać. Nie od dziś wiadomo, że kosmetyki dla dzieci mają (a przynajmniej powinny mieć) o wiele lepiej sprawdzony skład i działanie. Ten krem jest dla mojej cery wybawieniem: nie dość, że świetnie nawilża, to jeszcze wygładza w oka mgnieniu wysuszoną skórę i przynosi uczucie ulgi, prawie jak z reklamy. Szybko się wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy. Pod makijaż sprawdza się idealnie. W jego składzie znajdziecie wodę migdałową, oleje ze słodkich migdałów i awokado, i jak przystało na kosmetyki eco znajdziecie tam wyciąg z nagietka i korzenia prawoślazu lekarskiego – znanego przeciwutleniacza.
Khiel’s Ultra Facial Cream – stosuję go naprzemiennie z Hypoallergenic od Phenomé i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Całkowicie rozumiem jego fenomen: po pierwszym nałożeniu nie sposób się w nim nie zakochać. Komfort i uczucie absolutnego nawilżenia to jego główne zalety. Sprawdza się najlepiej w czasie zimy. Krem dobrze się wchłania, świetnie sprawdza się jako baza pod makijaż i jest dość wydajny (opakowanie wystarczy mi na ok. 3 m-ce). W składzie znajduje się między innymi Antarticine z mikroorganizmów z morza lodowego a także Imperata Cylindrica – roślina, którą można znaleźć na australijskiej pustyni, posiada ona niezwykłą zdolność utrzymywania wody w suchych warunkach. Minus? Cena: ponad 100 zł za opakowanie, ale wnętrze wynagradza wszystko. Warto!
Khiel’s Midnight Recovery concetrate – ok, na temat tej małej granatowej buteleczki napisano już chyba wszystko. Moja przygoda z serum Khiel’s to była do niedawna wieczna sinusoida i cały czas zastanawiałam się, czy aby na pewno powinnam o nim pisać, ale dajmy mu szansę, bo skład jest imponujący. Ponad 99% składników jest pochodzenia naturalnego. Olej z dzikiej róży, olejek z wiesiołka, olej z nasion kolendry, olej lawendowy, olej jojoba, olej geraniowy, olejek z liści rozmarynu, olej różany, wyciąg z ogórka i witamina E w jednej małej buteleczce muszą robić wrażenie. I robią. Trochę gorzej wypada ten kosmetyk już podczas użycia. Przede wszystkim mało doświadczonym w kwestii nakładania serum podpowiem, że 3 krople naprawdę wystarczą. Nie musicie dodawać do pielęgnacji jeszcze jednej warstwy kremu. Serum naprawdę działa, ale w moim przypadku sprawdza się tylko wtedy, kiedy używam go od czasu do czasu (raz – dwa razy na tydzień). Moim ostatnio sprawdzonym sposobem jest dodawanie kropli Khiel’sa do kremu na noc. Skóra jest wtedy faktycznie wygładzona i mniej ściągnięta. Zmiany trądzikowe goją się łatwiej. Cena? Wysoka (ok. 160 zł), ale serum jest ultra wydajne. Mam go od pół roku, zużyłam mniej niż 5% buteleczki. To się nazywa inwestycja w piękną cerę.
Skinoren – nie można go właściwie nazwać kosmetykiem, bo jest to lek na receptę (chyba, że coś się zmieniło od półtora roku). Jako jedyny sprawdza się przy moim niefrasobliwym trądziku. Mimo tego, że świetnie działa na wypryski (używam go tylko punktowo) ma jedną dużą wadę – wysusza skórę. Gdyby nie kremy, o których pisałam wyżej, raczej nie mogłabym go stosować. Jednak zasługuje na to, żeby się na tej liście znaleźć. Dzięki niemu jestem w stanie wyjść z domu:)
Bioderma Sensibio H20 – miałam już okazję przetestować wiele płynów do demakijażu i za każdym razem porzucałam nowe opakowanie nie wykorzystując nawet połowy i wracałam do Biodermy. To zdecydowanie najlepszy płyn micelarny na naszym rynku do skóry suchej. Nie zawiera alkoholu, środków zapachowych ani fenoksyetanolu i co najważniejsze – nie wymaga spłukiwania. W podróży sprawdzają się świetnie jego miniaturowe wersje.
Mokosh olej arganowy i glinka biała – dwa produkty, które idealnie się uzupełniają, chociaż korzystam z nich osobno. Mokosh ma dużą przewagę nad produktami kosmetycznymi innych marek, to przede wszystkim kosmetyki naturalne, przygotowywane z surowców z certyfikatem Ecocert. Jeśli ważne są dwa was składy tego co nakładacie na swoje ciało i twarz, lubicie łączyć ze sobą produkty i szukać rozwiązań najlepszych do własnej cery to Mokosh może być świetnym początkiem takiej drogi (albo jej kontynuacją). Olej arganowy zawiera dużą liczbę przeciwutleniaczy (wolne rodniki a kysz!) i działa regeneracyjnie. Świetnie sprawdza się nie tylko w pielęgnacji twarzy, ale wspomaga również walkę z cellulitem, pielęgnuje skórę przy AZS, wzmacnia paznokcie i włosy. Generalnie ma milion zastosowań. W odróżnieniu od serum Khiel’sa jest po prostu świetnym nawilżaczem do całego ciała (łącznie z włosami). Nie miałam po nim żadnych efektów ubocznych, olej „nie zapycha” i autentycznie nawilża.
Glinka biała (kaolinowa) jest łagodna dla skóry (prawda!), usuwa zanieczyszczenia, wygładza i uelastycznia (też prawda!). Idealna na leniwe sobotnie popołudnie: maseczka z glinki, prosecco i nie trzeba niczego więcej do szczęścia. Z niej również korzystam z umiarem, ale głównie dlatego, że mimo wszystko na moją skórę działa dość mocno i jej efekt utrzymuje się długo. Ponoć świetnie sprawdza się także w kąpieli. Niestety brak wanny uniemożliwia mi wykorzystanie jej w takiej formie nad czym niezmiernie ubolewam.
A jakie są Wasze ulubione kosmetyki do cery skuchej i do pielęgnacji twarzy? Co najbardziej lubicie, co możecie polecić?
Zdjęcie w nagłówku: Kia z bloga Make me Up
3 komentarze
Uwielbiam kosmetyki Mokosh bo są wyjątkowo delikatne dla mojej uczuleniowej skóry. No i jakość też super.
Zgadzam się i polecam nieustannie wszystkim moim znajomym 🙂
Oo, mnie zastanawia ta pianka, bo bardzo lubię tę formę, ale te, które miałam do tej pory jednak lekko przesuszały. Gdyby faktycznie nei wysuszała ot na zimę byłaby idealna!