Lubię jesień. Pisałam o tym między innymi w poście o modnych ubraniach w kolorze dyni, o najlepszych dodatkach i butach. Mam wrażenie, że jesień jest najbardziej demokratyczną porą roku. Dla tych, którym za ciepło pozostawia możliwość chodzenia w bluzkach z krótkim rękawem. Zmarzluchom zarzuca na ramiona skórzane kurtki i – tak modne ostatnio – poncza. Czasem postraszy deszczem i zmusi do założenia kaloszy, innym razem przygrzeje ostatnimi promieniami słońca. Ponadto jej paleta barw jest imponująca: kolor żółty i czerwony to podstawa, świetnie radzi sobie też z błękitami, jasną i zgniłą zielenią, brązem, bordo, wszystkimi odcieniami fioletu, czernią i pomarańczem. Generalnie pozwala nam na wszystko. Chociaż może to nie jesień, a zmieniająca się moda sama w sobie? O ile jeszcze kilka lat temu można było powiedzieć, że coś jest modne (lub nie jest), o tyle teraz sama zastanawiam się, gdzie leży ta osobliwa granica?! Czy w ogóle jeszcze można mówić o „byciu niemodnym”?
Jak bardzo nie lubiłam „panterki”, wie chyba tylko moja mama. Jej uwielbienie dla dzikiego wzoru obrosło już w rodzinne legendy. Paterka może być wszędzie, nie wychodzi jednak poza drzwi rodzicielskiej szafy. W taki sposób stałam się – bez mojej wiedzy – posiadaczką kilku kosmetyczek z tym wzorem, parasola, tuzina(!) torebek, jednej sukienki, dwóch cardiganów i butów (te ostatnie kupiłam sama kierowana pragnieniem zaszalenia podsycanego przez mamę). Wczoraj panterka była jednak kiczem, czymś ciężkim do przeskoczenia. Czasem wyłaniała się delikatnie z jakiejś sukienki, torebki czy butów, ale nigdy nie była tak pięknie oswojona jak teraz. Ta jesień pokazuje jej zupełnie inną twarz. Okiełznaną i szlachetną. Bez tego dzikiego wzoru byłoby nudno i pospolicie. Ot, zestawy jakich wiele w zalewie prostych form.
Poznawanie nowych projektantów z całego świata to najlepsze, co może się przytrafić internetowemu globtroterowi. Moda nie zna granic, jest uniwersalna i dostępna (w większości przypadków) dla każdego. Pozwala poznać inne gusta, marzenia, tradycje i zwyczaje. Czasem daje nam pstryczka w nos przemycając elementy innych kultur czy stylów. Pośród gąszczu nazwisk wcale nie tak łatwo trafić na to, które idealnie odpowie na nasze garderobiane potrzeby. Kiedy znajdę w sieci coś co absolutnie mnie zachwyci, a potem okazuje się, że projektant mieszka tysiące km od mojego miejsca zamieszkania, zaczynam zastanawiać się: jak to możliwe, że mamy podobny gust, skoro nie mieszkamy w tym samym kraju, ba, nawet nie na tym samym kontynencie? Być może to nieodłączny element wszechogarniającej globalizacji? I mimo nieprzyjemnego skojarzenia z tym słowem, ten „jeden świat” nie jest wcale taki zły. Wystarczy spojrzeć na kolekcję Elizabeth Pape z Nashville w stanie Tennessee w USA i przenieść się w idealny, trochę pognieciony, ale przyjemny świat prostych ubrań. Świat Elizabeth Suzann.
Dzisiejsza historia toczy się spokojnym torem w Wiesbaden, w środkowych Niemczech. Dla jednych to miasto znane z uzdrowiska, dla innych z firmy Heckel – produkującej fagoty. Od dziś będzie Wam się kojarzyło również z wyjątkowo ciepłym i urokliwym mieszkaniem pary dekoratorów wnętrz – Lei Korzeczek i Matthiasa Hillera – ze Studia OINK.
To co zaciekawia, od pierwszego spojrzenia na to wnętrze, to niebywały spokój i harmonijny, biało – beżowy klimat. Surowe elementy zgrabnie mieszają się z miękkimi i przytulnymi drobiazgami. Najpiękniej prezentuje się przestronna jadalnia połączona z salonem. Zimna podłoga zmieniła swój chłodny charakter dzięki drewnianym meblom, przewieszonym przez oparcie futrzanym narzutom, kultowym „Butterfly chair” w kolorze naturalnego drewna i subtelnie dobranym zasłonom. Ciemna, brązowa kanapa nie obciąża tego zgrabnego salonu, ba, pięknie domyka pełną gamę kolorystyczną: od bieli, przez róż i beż do szlachetnego brązu. Cudo!