A więc wiosna, mili Czytelnicy! Mimo zwariowanej pogody i ciągle obecnego w moim życiu ciepłego szalika czuć, że zima w tym roku zbliża się ku szczęśliwemu końcowi. Z przyjemnością oglądam wiosenne kolekcje, pozbywam się starych ubrań, nawet tych, które żywiłam jakimś niepojętym sentymentem. Pora na zmiany. Również w szafie. Moda bywa jednak nieprzewidywalna, irracjonalna i bezwzględna. Mami nas tym co piękne, zachęca do hołubienia tego co tymczasowe i krótkotrwałe. Bo czyż nie takie są właśnie wszelkiego typu trendy? A ten o którym chcę dziś napisać jest mi wyjątkowo bliski, bo idealnie zazębia się z największym z moich zainteresowań (tak, istnieje jeszcze coś poza modą) – sztuką. O tym, że moda i sztuka przeplatają się wspominałam już kilka razy na łamach tego bloga. Z wypiekami na twarzy oglądałam wpisy na blogu Diany i czekałam na moment, kiedy w końcu z nieukrywaną radością zrobię swoją własną wersję kolorystycznych porównań, w których Miss Moss jest prawdziwą mistrzynią (pisałam o niej tutaj). Tegoroczne lato jest łaskawe, bo inspiracje czerpie garściami wprost z lekcji plastyki. Siostry Rodarte być może nazbyt dosłownie przeniosły malarstwo van Gogha z płócien na materiały swoich sukienek, ale wtórują im również projekty takich marek jak Jil Sander, Dolce&Gabbana, Sportmax. Najbardziej zagorzały przeciwnik z łatwością znajdzie tu coś dla siebie; porcelanowy wzór, figi z barokowego obrazu, kwiaty z tekstyliów końca XVIII wieku. Tak wygląda nowe życie starej sztuki, jeszcze do niedawna ukrytej w muzeach i galeriach. Na ulicach – jestem tego pewna – będzie wyglądała równie dostojnie.
Pamiętacie pewien łódzki antykwariat w kolorze limonkowym projektu Agaty Maciejewskiej (publiczności blogowej znanej również pod pseudonimem Agatiszka) i Jana Katyszewskiego ze studia Hokum? Tym razem para architektów powraca z równie energetycznym wnętrzem potwierdzającym, że w Polce potrafimy i chcemy ładnie mieszkać. Dzisiejsze miejsce akcji to ponad stuletnia kamienica znajdująca się w samym sercu Łodzi, na ulicy Piotrkowskiej. Właściciele, młoda para i kot, do zaadoptowania mieli dość niefortunnie zaprojektowane lokum. Kuchnia, która dzisiaj otwiera się na salon, była kiedyś długim korytarzem oświetlonym tylko oknem świetlika. Urządzono ją w prostym stylu, tak, żeby wydawała się być integralną częścią tego przestronnego pomieszczenia. Piec ukryto w szafce, po której można pisać kredą. Na co dzień służy więc jako idealne miejsce do zapisywania przepisów kulinarnych.
Wejścia do salonu strzeże pokaźny stół (właściciele cenią sobie życie kuchenne i wspólne gotowanie z przyjaciółmi) z krzesłami z odzysku pomalowanymi na różne kolory. Miejsce znalazły tu też kanapa i zasłony w kolorze czarnym, miejsce do pracy, plakaty filmowe (Pani domu kocha czeskie kino), pokaźna kolekcja gier komputerowych (należą do Pana domu, podobnie jak komiksowe rysunki umieszczone nad blatem kuchennym) i moje ukochane wiszące żarówki, które można zgrabnie przewieszać z miejsca na miejsce, bo architekci zadbali o dodatkowe haki. Jednak to co czyni to miejsce wyjątkowym to żółty, słoneczny sufit, zaprojektowany na przekór tradycyjnym, polskim wnętrzom. Tym razem to on gra tu pierwsze skrzypce, idealnie kontrastuje się z białymi ścianami i czarnymi zasłonami. Sufit jest jedyny w swoim rodzaju, bo oryginalny, odrestaurowany, z zachowaną dekoracją. Prawdziwy rarytas! Podobnie jak pierwsze danie, które właścicielka zaserwowała swoim gościom w odnowionym mieszkaniu, najbardziej żółte z dań – jajecznicę:) W takim miejscu musiała smakować wyśmienicie!