Nowy Rok, nowy blog! Tak powinien nazywać się dzisiejszy wpis, pierwszy po dłuższej nieobecności. Nowa odsłona na pierwszy rzut oka nie różni się znacząco od poprzedniczki, ale podczas klikania w konkretne elementy z pewnością zauważycie kilka zmian. Główna i najważniejsza dotyczy samej platformy. Zanosiłam się już z zamiarem przenosin od dawna, ale zawsze coś mi przeszkadzało w realizacji moich planów (ponoć nazywa się to „lenistwo” ;)). Od dziś mogę spokojnie pisać pod własnym szyldem, bez konieczności drżenia przed humorami Bloggera. Zmiana szablonu na nowszy, piękniejszy i bardziej kolorowy to zasługa niezastąpionej Agi Napłochy. Gdyby nie ona, do przenosin bloga w ogóle by nie doszło. Aga DZIĘKI!!! ♥
Skoro jesteśmy już po części oficjalnej, w ramach rozgrzewki, pierwszy post w tym roku. Coś specjalnego dla miłośników bieli i…mocnych kolorów. Zwiedzanie zaczyna się tutaj niewinnie, jak w większości tego typu wnętrzach. Biała, ascetyczna baza poplamiona (dosłownie) punktami soczystych barw. Na pierwszy rzut oka są niepozorne, nikną gdzieś w totalnej bieli otoczenia, przygniecione jej sterylnością. Chwilę później dostrzegamy pierwszych bohaterów tego mieszkania: szarą kanapę, zielone krzesła, górne szafki w kuchni w kolorze cytryny, prześcieradło w biało – niebieską kratkę, ściereczki i zasłonki w wielobarwne trójkąty, w końcu ścianę w przedpokoju w kolorze fuksji.
Kolejnym plusem tego wnętrza jest jego niebywała przestronność i wystarczająca obecność światła, nie pozwalająca na depresję w najbardziej ponure dni. To mieszkanie o niebywałym uroku i dobrej aranżacji. Tylko czy mogłabym zamieszkać w takim wnętrzu? Na pewno zostało pięknie i funkcjonalnie zaprojektowane, ale tak liczne i mocne kontrasty kolorystyczne zazwyczaj nie pozwalają mi się skupić, a już na pewno nie odpocząć. Szkoda.
Foto: Stadhem