Wnętrza

Kolory na białym

01/21/2014

Nowy Rok, nowy blog! Tak powinien nazywać się dzisiejszy wpis, pierwszy po dłuższej nieobecności. Nowa odsłona na pierwszy rzut oka nie różni się znacząco od poprzedniczki, ale podczas klikania w konkretne elementy z pewnością zauważycie kilka zmian. Główna i najważniejsza dotyczy samej platformy. Zanosiłam się już z zamiarem przenosin od dawna, ale zawsze coś mi przeszkadzało w realizacji moich planów (ponoć nazywa się to „lenistwo” ;)). Od dziś mogę spokojnie pisać pod własnym szyldem, bez konieczności drżenia przed humorami Bloggera. Zmiana szablonu na nowszy, piękniejszy i bardziej kolorowy to zasługa niezastąpionej Agi Napłochy. Gdyby nie ona, do przenosin bloga w ogóle by nie doszło. Aga DZIĘKI!!! ♥

Skoro jesteśmy już po części oficjalnej, w ramach rozgrzewki, pierwszy post w tym roku. Coś specjalnego dla miłośników bieli i…mocnych kolorów. Zwiedzanie zaczyna się tutaj niewinnie, jak w większości tego typu wnętrzach. Biała, ascetyczna baza poplamiona (dosłownie) punktami soczystych barw. Na pierwszy rzut oka są niepozorne, nikną gdzieś w totalnej bieli otoczenia, przygniecione jej sterylnością. Chwilę później dostrzegamy pierwszych bohaterów tego mieszkania: szarą kanapę, zielone krzesła, górne szafki w kuchni w kolorze cytryny, prześcieradło w biało – niebieską kratkę, ściereczki i zasłonki w wielobarwne trójkąty, w końcu ścianę w przedpokoju w kolorze fuksji.

Kolejnym plusem tego wnętrza jest jego niebywała przestronność i wystarczająca obecność światła, nie pozwalająca na depresję w najbardziej ponure dni. To mieszkanie o niebywałym uroku i dobrej aranżacji. Tylko czy mogłabym zamieszkać w takim wnętrzu? Na pewno zostało pięknie i funkcjonalnie zaprojektowane, ale tak liczne i mocne kontrasty kolorystyczne zazwyczaj nie pozwalają mi się skupić, a już na pewno nie odpocząć. Szkoda.

Foto: Stadhem

.

Uroda

Blond Power

11/22/2013
Wszelkiego typu trendy zazwyczaj śledzimy pod własnym kątem. To co podoba się innym, nie zawsze znajdzie uznanie w naszych oczach. Za każdym razem jesteśmy w stanie uzasadnić czemu lubimy właśnie to, a nie coś innego. W przypadku włosów blond to tylko pozornie łatwe zadanie.
Powiedzmy, że moja miłość do tego koloru narodziła się wraz z wiekiem. Kiełkowała, dorastała razem ze mną. Po raz pierwszy pomyślałam o blondzie w wieku 16 lat na pewnych radosnych wakacjach w Polanicy Zdrój, gdzie Pani Fryzjerka, z tapirem na głowie, przefarbowała mój mysi blond na ognistą czerwień w stylu Michała Wiśniewskiego. Bardziej niż czerwonym Michałem, byłam jednak rudą wiewiórką (dzięki Bogu rudy szybko się wypłukuje), ale kolor tak mi się spodobał, że pozostał ze mną ponad 6 lat. Do czasu. Nadeszło błogie opamiętanie, (za długi) okres buntu odszedł w zapomnienie a na głowie pojawił się miodowy blond, który towarzyszy mi do dziś. Obecnie pozostaje dość ciepłym kolorem, chociaż docelowo ma być zimnym, lekko zsiwiałym, srebrnym blondem. Ideałem byłaby biała jak śnieg wersja Legolasa z Władcy Pierścieni, ale konieczność ciągłej pielęgnacji, spędzania zbyt długich minut z czymś odżywczym na głowie skutecznie mnie zniechęca.
Moda na białe włosy zaczęła się jakiś czas temu, wraz z serialem „Gra o tron” i pięknymi włosami Daenerys Targaryen (pierwsze zdjęcie). Prekursorkami tego koloru były jednak azjatyckie modelki, w tym tragicznie zmarła Daul Kim, którą uwielbiam do dziś. Najlepszą reprezentantką białogłowych obecnie jest dla mnie Rosjanka Sasha Luss. Im jaśniejsza cera, tym efekt jest bardziej naturalny. Sasha wygląda trochę jak współczesna Królowa Śniegu, ale o wiele przyjemniejszej aparycji. Zdaję sobie sprawę, że trend na bycie blond nie jest czymś nowym, ale tak wybielonego odcienia nie mieliśmy już dawno. Nie pasuje on wszystkim, jest wymagający (nie tylko w pielęgnacji), ale nic nie podkreśli urody minimalistki jak platynowy blond. Jak Wam się podoba?
Foto: via Pinterest/Fashionising.com
Moda

Dzika róża

11/18/2013
Nie wiem, czy macie podobnie, ale dla mnie (od dawna) istotą dobrej sesji wcale nie jest historia, która za nią stoi. Ba, historie zaczęły mnie nużyć i trochę irytować. To znaczy: miło jest pooglądać coś co ma swój początek i koniec, pokazuje między bawełną a jedwabiem coś więcej niż skrawek niebotycznie drogiego materiału. Z drugiej strony, jeśli śledzicie modę od dawna i kojarzycie niektóre kolekcje, zwyczajna sesja może nabrać zupełnie innego charakteru. To trochę tak, jakbyście pojawili się w dawno nieodwiedzanym muzeum. Kojarzycie styl i epokę obrazu, który podziwiacie, ale nie do końca pamiętacie kto stworzył to dzieło. Z ubraniami jest podobnie. Niektóre elementy kojarzycie z własnej szafy, ale wplecione w profesjonalną stylizację przywracają na myśl dawno nie widziane kolekcje. Szukacie w pamięci kto ją stworzył, gdzie po raz pierwszy wpadła Wam w oko, jak bardzo dawny trend jest obecny i świeży tu i teraz. Poniższą sesję, z australijskiego wydania magazynu Vogue, widziałam już kilka razy (pochodzi z numeru sierpniowego, można by rzec – archiwalnego). W Polsce przeszła niezauważona, na Pintereście wypłynie wraz z pierwszym śniegiem.
Na pierwszy rzut oka to zwyczajna sesja zdjęciowa dla magazynu: młodziutka (jakby lekko znudzona) modelka – debiutantka w trochę przydużych, niedbale założonych (czasem wręcz wciśniętych) ubraniach, wełniane skarpety i jedwabne sukienki, swetry, futerka, pognieciony płaszcz, skórzane rękawiczki. Nic specjalnego, a jednak przywołuje wspomnienia o kolekcji, którą Marc Jacobs stworzył w 2006 roku dla swojej własnej marki. W jego oczach nadchodząca zima jawiła się jako miks wełny, jedwabiu, koronek, tweedu, weluru i skór, zaakcentowanych cekinami. Materiały zarezerwowane na wieczór pojawiły się w wersji na co dzień, cekiny ozdobiły grube czapki,miękko opadające na ramiona, spódnice do kolan i sukienki, wszystko ułożone w najcieplejsze warstwy. Tegoroczna stylizacja jest jednak o wiele lżejsza, niż jej poprzedniczka sprzed 7 lat. To wszystko za sprawą kolorów i faktur: różu w wersji pastelowej i miękkich, wełnianych szarości przełamanych plamami ciemnej czerwieni. Zauważycie jeszcze dwa wspólne elementy, cichych, niedocenionych bohaterów każdej zimy – wełnianych skarpet i czapki. Te ostatnie urosną tej zimy do rozmiarów gigantycznego, wydłużonego kokonu skrywającego szczelnie rozwichrzone włosy. Zapowiada się ciepła zima, jak myślicie?
Wild Rose | Vogue Australia Sierpień 2013
 
Modelka: Holly Rose
Foto: Nicole Bentley
Stylizacja: Jillian Davidson
Włosy: Sophie Roberts
Make-Up: Victoria Baron
Foto via visual optimism 
Wnętrza

Dzika północ.

10/27/2013
Zanim o dzisiejszym mieszkaniu – trochę prywaty. Przez ostatnie kilka tygodni wyjątkowo zaniedbałam pisanie bloga. Dzięki Bogu ani przez chwilę nie pomyślałam o tym, żeby przestać go prowadzić, całkowicie zrezygnować, dać sobie spokój, odpuścić. Blog – jak to stwierdziła Kasia podczas naszego ostatniego spotkania – daje poczucie wolności, świadomość tego, że można wyrazić swoje zdanie na milion sposobów i zawsze znajdzie się ktoś, kto pomyśli podobnie. To jest bardzo budujące. I przede wszystkim motywuje do tego, żeby mimo przerwy wrócić do „stukania w klawiaturę”.
Co więc wybiło mnie z blogerskiego rytmu?
Otóż na horyzoncie pojawiło się moje pierwsze mieszkanie (tadaaam! Fanfary!). Zanim się do niego wprowadzę minie jeszcze trochę czasu, pewnie zmienią mi się koncepcje na jego urządzenie (mało prawdopodobne, ale nigdy nie mów nigdy). Przez najbliższe miesiące czeka mnie urządzanie i dopieszczanie moich 40m2, w miarę postępowania prac będę starała się pokazywać Wam co nieco, zdradzać moje inspiracje. Może komuś też one pomogą. Ta idea oczywiście nie pojawiła się znikąd. Przez ostatnie miesiące obserwowałam poczynania Segritty i kibicowałam jej wirtualnie, aby efekt był taki jaki sobie zaplanowała. Urządzenie mieszkania to ciężka, ale jedyna w swoim rodzaju praca. Daje ogrom satysfakcji i masę zmęczenia.

Dlatego dziś, w ramach poniedziałkowego postu mieszkanie, które ostatnio wpadło mi w oko. Na pierwszy rzut oka nie zobaczycie tu nic nowego: biel, czerń, szarości przełamane matowym złotem, krzesła z giętego drewna, biała kanapa i jasna, bielona podłoga (która w zależności od padającego światła przybiera inny odcień). Przyjrzyjcie się jednak uważnie, wśród skandynawskich klasyków pojawiają się elementy rodem z dzikiego zachodu. Pierwszy wpada w oko pokaźny plakat kowboja w kapeluszu, chwilę potem klosz z ukrytym wężem (przerażający, bo wygląda jak prawdziwy!), w końcu skórzany fotel, drewniany stół w kuchni, miedziane patelnie, imbryk z epoki. Niby niewielkie i mało zauważalne dodatki, a jednak tworzą zupełnie odrębny (również geograficznie) klimat tego mieszkania. To naprawdę wielka sztuka umieć w klasyczne wnętrze wpleść oryginalne dodatki, zarezerwowane najczęściej dla zupełnie innej stylistyki. Właścicielom tego mieszkania udało się to bezbłędnie. Chociaż z węża pewnie bym zrezygnowała 🙂 

Foto: Svenska Maklarhuset