O Elie Saabie pisałam już wielokrotnie {tu, tu i tu}. Za każdym razem jego pokazy haute couture można porównać do błyszczącego pochodu księżniczek. Błyszczą się cekiny i kamienie szlachetne, wiją się treny, prześwitują koronki, mienią jedwabie i tafta, a Elie Saab nie zmienia się ani trochę. Projektant z uporem maniaka szyje podobne fasony, powiela utarte schematy, dodając lub odejmując nieco dekoracyjności swoim ubraniom.
Skąd więc ten zachwyt, skoro od dawna oglądamy coś podobnego? Przede wszystkim samo patrzenie na te cudowności wprowadza w dobry nastrój. Moda, dzięki Bogu, ma wiele aspektów, które nie zawsze należy mierzyć uniwersytecką miarą, ba! czasem po prostu warto dać sobie trochę luzu. Saab projektuje z określonej przyczyny, dla konkretnej klientki poszukującej idealnej i zapierającej dech w piersiach kreacji na wielką galę. Większej filozofii w tym nie znajdziecie. I bardzo dobrze, bo kolekcja jest – sama w sobie, po prostu – fenomenalna. I mimo tych licznych podobieństw do poprzednich sezonów jest coś co zachwyciło mnie w szczególności. Od dawna bowiem powtarzam, jak dużą słabość mam do odkrytych pleców. Jest ich w tej jesienno – zimowej kolekcji naprawdę dużo. Dzięki temu można podziwiać ją nie tylko w jednej perspektywy. Marzenie!
Sukienka z powyższego zdjęcia nie była zbyt dobrze widoczna podczas sesji z USkami, dlatego teraz możecie podziwiać ją w całej okazałości. Właściwie od razu stała się jedną z moich ulubionych. Jest prosta, przewiewna i wygodna, a w dodatku zaprojektowana przez parę fantastycznych projektantek – Paulinę i Judytę (pamiętacie *Franki?). Lookbook Shapes to kolejny ukłon w stronę mody rodzinnej, tzn. takiej gdzie zarówno mama jak i jej pociecha ubierają się podobnie lub identycznie.